Dzisiaj z okazji Dnia Nauczyciela wspaniała grupa Blogów językowo-kulturowych, do której mam zaszczyt należeć, organizuje akcję pisania o swoich nauczycielach języka obcego. Takich nauczycieli, których dobrze wspominamy i którzy wpłynęli na nasze życie, którzy sprawili, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. W zeszłym roku pisałam o
7 powodach, dlaczego uwielbiam być nauczycielką. Natomiast dzisiaj opowiem Wam o moich nauczycielach angielskiego i o tym, jak to się stało, że postanowiłam studiować filologię angielską i jak to się stało, że zaczęłam uczyć. A później zapraszam Was do odwiedzenia innych blogów, biorących udział w akcji.
Zaczęłam uczyć się angielskiego w wieku 10 lat, w V klasie, co na dzisiejsze standardy wydaje się bardzo późnym wiekiem. Ale takie to właśnie były czasy, angielskiego nie było ani w przedszkolu, ale w klasach początkowych szkoły podstawowej. Angielskiego mieliśmy niewiele, chyba 2 lekcje w tygodniu. Uczyła mnie pani Rauk, a książkę, którą mieliśmy to Flying Start, wydawnictwa Longman (z takimi ptaszkami na okładce). Uczyliśmy się podstaw gramatyki, słownictwa, pamiętam różne rysunki w zeszycie do angielskiego (to był zeszyt w formacie A4, pamiętam go bardzo dokładnie). Pamiętam, że pani Rauk była wymagająca, a ja miałam u niej piątkę ;) Uczyła nas też różnych piosenek, pamiętam, że były to m.in. Clementine i Blowin' in the wind (a tak przy okazji, wczoraj Bob Dylan otrzymał literackiego Nobla!) ;) Pisaliśmy całe teksty do zeszytu i śpiewaliśmy. Pamiętam, jak przy okazji dowiadywałam się różnych ciekawostek o języku angielskiego. Mimo że mieliśmy niewiele angielskiego to jednak poznałam pewne podstawy.
Później nadeszła reforma, byłam królikiem doświadczalnym i w ciągu jednych wakacji podzielono nam podstawówkę na pół i zrobiono gimnazjum. Tutaj dostałam nową wychowawczynię, którą była nauczycielka angielskiego, pani Małgosia. Pamiętam, że mieliśmy Snapshota, ale i tak większość lekcji schodziło na opowieściach różnych, typu o życiu lub sprawach wychowawczych (przynajmniej tak to pamiętam). Wydaje mi się, że mniej więcej w tym czasie po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, że mogłabym studiować filologię angielską, choć nie pamiętam dokładnie takiej myśli.
A później poszłam do liceum. Mieliśmy tam panią Melanię (pseudonim), kobietą bardzo mądrą i wymagającą. Naprawdę wiele mnie nauczyła. Mieliśmy 5 godzin angielskiego w tygodniu, przygotowywaliśmy się do matury rozszerzonej, tłukliśmy najprzeróżniejsze rzeczy. Uczyliśmy się z ponadczasowego Enterprise'a (niebieski, a później zielony), książki, którą nadal mam, lubię i czasem korzystam z niej na moich lekcjach z dorosłymi. To dzięki pani Melce dowiedziałam się, co to było dodo, czym jest GMO itd. Rozmawialiśmy na tematy typu kara śmierci, klonowanie i najprzeróżniejsze tak zwane "trudne sprawy". Nigdy w mojej szkolnej karierze na żadnym innym przedmiocie (np. na religii, lekcji wychowawczej, czy etyce, której nie miałam możliwości mieć) nie rozmawialiśmy o argumentach za i przeciw tak fundamentalnych kwestii. Wspominam z łezką w oku te lekcje, bo to była orka na ugorze. Ale naprawdę było warto, bo nauczyłam się w czasie tych 3 lat bardzo wiele. Pisaliśmy, przygotowywaliśmy speeche, mieliśmy ciągle kartkówki ze słówek, ćwiczyliśmy wszystkie skille. Pamiętam, że uczestniczyłam również w konkursie piosenki anglojęzycznej i śpiewałam Dido, ale dowiedziałam się wtedy, że nie mam talentu, więc porzuciłam karierę pop star :P Były też olimpiady z języka angielskiego. No i... pani Melka wciągnęła nas w BERMUN-y, POLMUN-y, a później zrobiliśmy sobie nawet SIEMUN u nas w mieście (jest fejm). Kiedyś Wam o tym opowiem coś więcej ;) W skrócie chodzi o to, że są to Modelowane Obrady ONZ-tu (
UN=United Nations - ONZ = Organizacja Narodów Zjednoczonych). Pojechaliśmy małą grupką, jako wybrańcy, potrafiący rozmawiać w języku angielskim, najpierw do Alkmaar w Holandii, a później 2 razy do Berlina. Była jeszcze impreza POLMUN w Poznaniu, ale pamiętam, że wtedy jakoś nie pojechałam. Zjeżdża tam się młodzież z całego świata i debatuje na poważne problemy w kilku komisjach, dokładnie tak, jak odbywa się to w ONZ-cie (wygląda to trochę inaczej niż w "House of Cards") ;) I było to tak, że ma się te 16, 17 lat, jedziesz do obcego kraju (czasy przed Schengen!!! Były jeszcze granice!) i... masz powiedzieć, że chciałabyś żelazko, albo wieszak. No i nie wiesz, ku..., nie wiesz, jak jest wieszak, bo okazuje się, że ani w Flying Star, ani w Snapshocie, ani w Enterprise'ie nie było takiego słowa! No i jest kaplica. Ogólnie, takie wyjazdy wiele uczą, przede wszystkim mamy kontakt z żywym językiem i inną kulturą. Polecam każdemu, jeśli macie szansę :)
Ale wracając do tematu... w czasach liceum miałam jeszcze jedną nauczycielkę, a właściwie dwie. Przez rok chodziłam do szkoły językowej i uczyła mnie pani Małgosia (inna, niż w gimnazjum), kobieta konkretna i wymagająca :) Robiliśmy Speak Out i też wiele nowych rzeczy wtedy się nauczyłam. Po paru latach, gdy już byłam na studiach spotkałam ją całkowicie przez przypadek w Krakowie i chwilę rozmawiałyśmy. Obecnie, z tego co wiem robi doktorat w Anglii i mam z nią kontakt przez FB :)
I była jeszcze pani Justyna, z którą przygotowywałyśmy się do matury rozszerzonej. Wtedy już wiedziałam, że chcę iść na anglistykę i chciałam bardzo dobrze napisać maturę z angielskiego. Pani Justyna oceniała moje prace pisemne, robiliśmy dużo gramatyki, skupialiśmy się też na słownictwie.
Jak widzicie, bardzo dobrze pamiętam wymagających nauczycieli, którzy wiele mnie nauczyli. Wszystkie te panie były sympatyczne, co uważam za moje szczęście. Bo najgorzej jest się uczyć przedmiotu z niemiłym nauczycielem. Na przykład z taką panią od fizyki, ale to długa historia ;) Wbrew temu, co chyba najczęściej się uważa - na lata zapamiętujemy nie tych nauczycieli, którzy byli pobłażliwi i nie trzeba się było u nich uczyć, lecz tych, którzy w jakiś sposób wpłynęli na nasze życie, mimochodem ukształtowali nasze poglądy, a przede wszystkim, tacy, którzy wiele nas nauczyli, nie tylko danego przedmiotu. Gdy tak sobie o tym myślę to wszystkie moje nauczycielki angielskiego były wspaniałymi kobietami i wpłynęły na to, że jestem teraz tu, gdzie jestem. Chciałabym im serdecznie podziękować, choć chyba nie przeczytają raczej mojego wpisu.
Byli jeszcze cudowni wykładowcy na studiach. Ludzie, których byłam fanką. Profesor Tadeusz Sławek (tak, ten) i pani doktor Piątek. Do profesora Sławka chodziło się na wykład na 8.30 w czwartki, nawet gdy dzień wcześniej była party hard (a jakoś tak wypadało u nas na uczelni, że w środy zawsze mieliśmy imprezy naszego kierunku) ;) To nic, kawa z automatu, oczy na zapałki i szło się na wykład. Siedziałam zawsze w pierwszym lub drugim rzędzie, żeby wszystko słyszeć. To było... jak magia... To jest chyba najpiękniejsza rzecz w studiowaniu, w uczeniu się. Ten czar, to, że siedzisz tam, słuchasz o literaturze opowiadanej w taki sposób, że szczęka opada. A później profesor zaprasza na przerwę (zawsze życzył nam smacznego kawioru i szampana) ;) Jestem dumna, że mogłam uczestniczyć w jego wykładach.
Z doktor Piątek z kolei mieliśmy historię Wielkiej Brytanii i zajęcia o kulturze Wielkiej Brytanii i USA. Pamiętam jej opowieści, pamiętam prace pisemne (o Matrixie i Władcy Pierścieni). Później dowiedziałam się, że jest ona współautorką kilku książek do matury, nawet takiej, z której miałam okazję się uczyć.
Druga najpiękniejsza rzecz w uczeniu się... to
falling in love with your teacher... Zdarzyło mi się to parokrotnie. Wówczas nie masz problemu ze 100% frekwencją na zajęciach, bo zajęcia są po prostu dla ciebie pokarmem dla duszy. Zakochujesz się w intelekcie swojego nauczyciela, w tym, co mówi, jaką posiada wiedzę. Chcesz go/jej słuchać i słuchać. Jest to zakochanie czysto platoniczne (uwaga! dementi! miłość platoniczna to wcale nie to, o czym zawsze myśleliście, tylko coś zupełnie innego; ale tutaj używam tego określenia w rozumieniu potocznym).
Na moich studiach magisterskich z kolei miałam dwie wspaniałe wykładowczynie od metodyki nauczania języka. Wspominam je bardzo ciepło :) Pamiętam te super zajęcia z zabawkami i piosenkami dla dzieci (wyobraźcie sobie 20-osobową grupę dorosłych ludzi, którzy na dywaniku w kółeczku śpiewają piosenki po angielsku) :P Z obiema paniami chodziliśmy też do łódzkich szkół na praktyki. Te zajęcia wspominam najlepiej :)
Tak sobie myślę, że to jest chyba najważniejsze, żeby nauczyciel potrafił zainteresować ucznia, sprawić, żeby on się zakochał w wiedzy, w jego przedmiocie. To jest trudne i chyba do tego trzeba mieć talent. Moi nauczyciele mieli taki talent i dlatego też chciałam zostać nauczycielem.
Byli jeszcze nauczyciele innych języków, byli nauczyciele innych przedmiotów, ale to temat na inną historię ;)
Dzisiaj z okazji Dnia Nauczyciela chciałabym złożyć wszystkim nauczycielom, lektorom, edukatorom i przewodnikom (jak Master Yoda) najszczersze życzenia zdrowia, wytrwałości, cierpliwości i tego, abyście nigdy nie wypalili się w tym najtrudniejszym zawodzie świata.
Happy Teacher's Day!!!
Wpadajcie też na inne blogi kulturowo-językowe, a jeśli chcecie być na bieżąco - dołączcie do naszej grupy na facebooku
W komentarzach napiszcie proszę, jakich Wy mieliście nauczycieli języków obcych :)
Chiny:
Francja:
Demain viens avec tes parents - Dzień Nauczyciela
Francuskie i inne notatki Niki - Wspomnień czar… w Dniu Nauczyciela
FRANG - 11 cech idealnego nauczyciela
Blog o Francji, Francuzach i języku francuskim - Jak zostałam panią od francuskiego
Hiszpania:
Hiszpański na luzie - Nauczyciele języków, taki was zapamiętałam
Japonia:
Niemcy:
Niemiecki w Domu - Cechy dobrego nauczyciela
Językowy Precel - Moje nauczycielki niemieckiego
Norwegia:
Norwegolożla: Nauczyciel idealny - czy istnieje?
Rosja:
Wielka Brytania:
English Tea Time - Jak nauczycielka angielskiego wpłynęła na moje życie
Lanuage Bay
Włochy:
italia-nel-cuore - Dobry nauczyciel to skarb
Wielojęzyczne: