To najbardziej stresujący
zawód świata - zaraz po kontrolerach lotów. Na ich barkach spoczywa
odpowiedzialność za politykę światową i milionowe kontrakty.
No to się zaczęło. W swoją pierwszą
podróż zagraniczną do Brukseli pojechał Radek Sikorski, minister spraw
zagranicznych. Razem z nim Bogdan Klich, szef MON. Zaraz po nich ruszy
premier Donald Tusk, by nawiązywać kontakty i ocieplać atmosferę
najpierw w Wilnie, potem w Brukseli. Do spółki z politykami pojadą
tłumacze - to na nich w dużej mierze będzie spoczywać powodzenie
dyplomatycznych misji. Bo wystarczy chwila nieuwagi, w złym kontekście
przetłumaczone zdanie... "Nie robi wrażenia" - miał rzucić prezydent
Lech Kaczyński, rozglądając się po pomieszczeniach domu przy Downing
Street, siedzibie premiera brytyjskiego rządu podczas swej wizyty w
listopadzie ubiegłego roku. A zbyt prędki tłumacz natychmiast przełożył
to zdanie na angielski. Można się spodziewać, że nie miał już zbyt wielu
zleceń na tłumaczenie na żywo. - Bo to zawód wysokiego ryzyka - kwituje
Stanisław Buczyński, szef LIDEX-u, jednej z największych w Polsce firm
(1600 tłumaczy) w tej branży. - W dodatku należy do najbardziej
stresujących na świecie. Według badań prof. Ingrid Kurz z Uniwersytetu w
Wiedniu, plasuje się zaraz za liderem w tej kategorii, czyli
kontrolerem lotów. Wymaga niesamowitej koncentracji, ciągłego
przyjmowania nowych informacji, umiejętności pracy pod presją czasu i w
zamknięciu (czyli kabinie). Przy świadomości, że każdy błąd może drogo
kosztować. Dosłownie.
A jak adrenalina
Choć większość z nich jest ubezpieczona od odpowiedzialności cywilnej,
sumy, o jakie toczą się negocjacje, znacznie przewyższają te, na które
opiewają polisy. Andrzej Hildebrandt: 35-latek, na rynku od 1992 roku,
tłumaczył negocjacje o kontrakt na 600 milionów dolarów. W razie ich
złamania z jego winy ubezpieczyciel pokryłby może 100 do 200 tysięcy
złotych. Paweł Cichawa (weteran tłumaczeń kabinowych i pisemnych) mówi,
że nie ma na świecie nic bardziej stresującego niż tłumaczenie
symultaniczne. - W czasie rzeczywistym, słowo w słowo za klientem, no
może z dwusekundowym opóźnieniem - mówi. Nie wszyscy dają radę. Kiedyś
miał tłumaczyć do spółki z młodą, zestresowaną tłumaczką, w systemie 20
minut on, 20 ona. Gdy przyszła jej kolej, po kilku zdaniach ryknęła do
mikrofonu: "Jezus Maria, a jak jest przepona?". Kilkaset osób na sali
zamarło, a ona buchnęła płaczem. Dobry tłumacz potrafi jednak przełożyć
stres i zalewającą żyły adrenalinę na totalną koncentrację. - Nadludzką -
podkreśla Cichawa. Tłumaczył na jednym z sympozjów przez trzy dni.
Pełna mobilizacja, każda cząsteczka ciała maksymalnie napięta, więc
kiedy ostatni mówca zakończył spotkanie, zeszło z niego powietrze. Zdjął
słuchawki, ruszył w stronę drzwi. I wtedy ten człowiek wrócił do
mikrofonu. - Chciał zaprosić wszystkich na wieczorny bankiet.
Powiedział: "Chleba dla nikogo nie zabraknie". A ja zapomniałem, jak
jest po angielsku chleb - wybucha śmiechem. - Rozluźniłem się, sekundę
wcześniej przestałem pracować - mówi.
C jak cena
Ten rozdział będzie króciutki, bo dżentelmeni o pieniądzach nie
rozmawiają. Dobry tłumacz za ośmiogodzinny dzień pracy w kabinie kasuje
800-1500 zł. Za tłumaczenie konsekutywne (wypowiedzi mówcy podzielone na
części.) ok. 120 zł za godzinę. Jak jest dobra dniówka, można zarobić 2
tys. zł. Albo więcej. To były negocjacje biznesowe, w grę wchodziły
miliony. Umowa musiała być zawarta do końca roku. Andrzej Hildebrandt
opowiada, że do stołu strony usiadły 29 grudnia, presja czasu była
ogromna, a wiele szczegółów do obgadania. - Tłumaczyłem, z małymi
przerwami, przez 25 godzin - wspomina. Na szczęście za takie maratony są
dodatkowe premie.
F jak fachowość
Tłumaczą wszystko, zawsze i bez przerwy. Trzeba czy nie. Takie ćwiczenie
umysłu. Kiedy spotykamy się z Cichawą w kawiarni "Green Coffee",
przeprasza i wychodzi na chwilę do toalety. - Zobaczyłem nad deską
klozetową kartkę z napisem "Zachowaj to miejsce w czystości, bo może być
dla kogoś ostatnią deską ratunku" i machinalnie przełożyłem na
angielski - śmieje się. Już tak ma: idzie ulicą - tłumaczy billboardy,
ogląda film - przekłada dialogi. Totalna szajba. To samo Agnieszka
Nowińska, 38-letnia tłumaczka języka angielskiego. Nawet podczas
niedzielnej mszy przekłada słowa kazania, co sprawia jej zresztą sporą
trudność, gdyż... "księża mają specyficzną retorykę i charakterystyczny
sposób nieskładnego mówienia" - ocenia.
Inna sprawa, że nie
sposób przetłumaczyć czegoś, czego się nie rozumie. I nie chodzi o samą
znajomość słów, a o niuanse językowe i zrozumienie, jak coś działa.
Kiedy tłumaczyła na konferencji dotyczącej betonu, musiała wiedzieć nie
tylko, jak jest po angielsku beton, ale zrozumieć cały proces
technologiczny jego powstawania. Na zgłębienie tematu miała trzy
godziny. Albo spotkanie pod hasłem "Silikon w przemyśle kosmetycznym".
Przeczytała kilka książek, bo sprawa jest skomplikowana. Dzisiaj nie
kupi kremu, dopóki nie sprawdzi jego składu: wie, które składniki są
dobrej jakości, odpowiednie dla jej cery. Nowińska najbardziej lubi
tłumaczenia z dziedziny finansów i bankowości, ale gdyby jej przyszło
wziąć udział w konferencji z udziałem fizyków kwantowych, też dałaby
radę. To kwestia kilku, kilkunastu dni przygotowań, tłumacze mają
wyćwiczone mózgi i uczą się dwa razy szybciej od zwyczajnych ludzi.
P jak polityka
Nie każdego polityka tłumaczy się łatwo. Zwłaszcza tych początkujących i
przejętych rolą. Bo umiejętności pracy z tłumaczem trzeba się nauczyć.
Nad Jackiem Kuroniem trzeba było pracować. Paweł Cichawa pojechał z nim
na cykl wykładów po amerykańskich uczelniach. Pierwszego dnia Kuroń,
świetny mówca, tak się zagalopował, że nie pomogły głośne chrząkania ani
udawane ataki kaszlu. Mówił non stop, bez przerwy, a tłumacz nie miał
szans, aby wejść z przekładem. Więc następnego dnia Cichawa usiadł nie
jak tłumaczowi przystało z tyłu, ale tuż obok Kuronia. I co kilka minut
kopał go pod stołem. To był ich umówiony sygnał, że czas na tłumaczenie.
Wśród polityków za profesjonalistę uważany jest Aleksander Kwaśniewski.
Wie, kiedy zrobić przerwę w wystąpieniu, by dać tłumaczowi szansę.
Lubiany jest Jarosław Kaczyński, bo milknie co dwa, trzy zdania, ale już
jego brat Lech zasuwa niczym karabin maszynowy. Trudno było tłumaczyć
Annę Fotygę, bo "nie do końca wiadomo, co ma na myśli". Zmorą tłumaczy
był i jest Lech Wałęsa ze swoimi bon motami: "Zdrowie wasze w gardła
nasze", "Będę się temu przyglądał, kucając" czy "Nie rzuca się bananami o
śnieg". Ale i tak nikt nie przebije prezydenta George'a Busha. - Nie
zna swojego ojczystego języka, miesza słowa albo w ogóle nie zna ich
znaczenia. Deflacja myli mu się z dewaluacją - opowiada Andrzej
Hildebrandt.
S jak sytuacje ekstremalne
Zdarzają się często. Hildebrandt tłumaczył na kongresie filozofów.
Nagle naukowiec z Nigerii zamiast mówić po angielsku, jak było ustalone,
zaczął wystąpienie w ciężko akcentowanym quasi-angielskim. Ale ponieważ
opowiadał o Janie Pawle II, Hildebrandt rekonstruował, co ten
prawdopodobnie chciał powiedzieć, i "tłumaczył".
Podobna sytuacja zdarzyła się w latach
50. na Kongresie Młodzieży Socjalistycznej w Warszawie. Płomienną mowę
wygłaszał Senegalczyk nie w języku francuskim, jak zapowiadał, a w
ojczystym. Tłumaczkę przytkało, ale płynnie perorowała o sile przyjaźni
senegalsko-radzieckiej. Bo o czym można było mówić na takim Kongresie? I
niewiele się pomyliła. Najdziwniejsze zlecenie Agnieszka Nowińska
dostała od pewnego Anglika. Sprawa była delikatna: zakochał się w Polce,
mieszkali razem trzy lata w Londynie, ale "zapomniał" powiedzieć jej,
że jest żonaty. Gdy dowiedziała się, spakowała walizkę, nie zostawiła
adresu. Anglik chciał jej miłość odzyskać. Wymyślił, że pojedzie do
Polski, do rodziców ukochanej i będzie ich przekonywał o sile swojego
uczucia. Ubłaga,by dali mu namiary na córkę. - Zjawiliśmy się u nich bez
zapowiedzi. Stałam pomiędzy rodzicami a Anglikiem i z kamienną twarzą
tłumaczyłam te wszystkie zawiłości zdumionym ludziom - śmieje się
Nowińska. Ale happy endu nie było.
To jest bardzo ważne w tej
robocie - cokolwiek by się nie działo, należy zachować spokój i dystans.
Jakoś sobie radzić. Było to zaraz po zamachach bombowych w Londynie,
gdy Magda Fitas (34 lata, uważana za jedną z najlepszych w branży)
siedziała w telewizji i tłumaczyła na żywo relacje zachodnich stacji.
Wiadomo było, że prezydent Tony Blair opuścił szczyt G8, który odbywał
się w Wielkiej Brytanii i lada moment zwoła konferencje prasową. Tylko
kiedy - za kwadrans, a może za chwilę? Czekała cała w napięciu, czując
też coraz większe parcie w pęcherzu. Musiała, po prostu musiała biec do
ubikacji, ale przybytek był daleko, na drugim końcu korytarza. Niewiele
myśląc, wzięła kubek po kawie i... Wiele niebezpieczeństw czyha też na
tłumacza na imprezach - bankiety, rauty, przyjęcia dyplomatyczne. Trzeba
wiedzieć, jak się ubrać, jak zachować, aby nie wyróżniać się z
otoczenia, a jednocześnie być w każdej chwili gotowym do akcji. Umieć
obliczyć w nanosekundach: zdąży się wziąć ziemniaka, pogryźć go i
połknąć, czy nie zdąży. Buczyński tłumaczył kiedyś podczas kolacji
Aleksandra Kwaśniewskiego z greckim ministrem sportu. Nie miał czasu
wziąć kęsa z talerza. Kiedy kelner sprzątał ze stołu, nie krył
zdziwienia: "Ministrom smakowało, a panu nie? Ależ pan wybredny!". Magda
Fitas podczas tłumaczeń przy stole cieszy się, kiedy jest zupa. Nie
trzeba jej gryźć. Są jednak sytuacje, gdy profesjonalny pancerz pęka.
Magda Fitas przyznaje: popłakała się w pracy. W Międzynarodowym
Trybunale Karnym w Hadze tłumaczyła zeznania Sudanki, ofiary
ludobójstwa. Wychudzona, z cierpieniem na twarzy opowiadała, jak
partyzanci wymordowali jej całą rodzinę.
U jak uzależnienia
Tłumacze piją. W każdym razie wielu. Niektórzy przed, niektórzy po
tłumaczeniach. Pierwsi, żeby dodać sobie animuszu, drudzy, by odreagować
stres. - Nadużywanie alkoholu to częsty problem wśród tłumaczy -
przyznaje Andrzej Hildebrandt (mówi, że sam woli odstresowywać się
szermierką). W środowisku krążą takie historie jak ta o etatowej
tłumaczce Józefa Cyrankiewicza, premiera PRL (od początku lat 50. do
1970 roku), która zanim ruszyła do akcji, zawsze pociągała kilka łyków z
noszonej w torebce piersiówki. Jeden z właścicieli firm zatrudniających
tłumaczy wspomina, że kiedyś dostał od klienta alarmujący telefon:
zamówieni tłumacze nie dotarli na konferencję.
Wysłał tam
zastępstwo, a sam ruszył na poszukiwanie swoich ludzi. Znalazł: w pokoju
hotelowym, zalanych w trupa. Inny z jego podwładnych wyruszył na
obsługę sympozjum do Zakopanego. Kiedy się tam nie pojawił, a żona
uparcie twierdziła, że wyjechał z domu, zgłosili zaginięcie na policji.
Człowiek znalazł się po tygodniu, na ławce przed swoim domem. Twierdził,
że nic nie pamięta. - Ale przysięgam, nie wszyscy pijemy - śmieje się
Agnieszka Nowińska. Ona, kiedy czuje, że zżera ją stres, sprząta
mieszkanie albo zajada się figami, orzechami, czekloladą. No dobrze, to
też uzależnienie.
Z jak zasady (do łamania)
Tłumacz to człowiek cień - nie ma prawa rzucać się w oczy. Dla
uczestników spotkania powinien być niezauważalny, inaczej jest złym
tłumaczem. Nie ma też prawa cenzurować czyichś słów ani emocji, nawet
jeśli uważa, że wypowiedzi jego klienta są niegrzeczne albo wręcz
głupie. - Każdy ma prawo do tego, aby jego słowa zostały przełożone tak,
jak je wypowiedział. To, że jest nieuprzejmy? Nieprzyjemny? Zły? Może
taki właśnie chce być - komentuje Magda Fitas. I dodaje, że kolejna
żelazna zasada jej pracy to "żadnych nazwisk, dat, szczegółów". Tłumacz
jest jak ksiądz związany tajemnicą spowiedzi. Wychodzi z tłumaczenia i
zapomina, na jaki temat toczyły się rozmowy. I nigdy nie upiększa. Inna
sprawa, że upiększanie rzeczywistości w dobie, gdy co drugi Polak zna
angielski, byłoby nieco ryzykowne. Ale zdarzają się sytuacje, że tłumacz
przestaje być człowiekiem widmem i przejmuje rolę mediatora. Buczyński
pod koniec lat 80. tłumaczył negocjacje między jednym z polskich
ministerstw a amerykańskim partnerem. W grę wchodził milionowy kontrakt.
Niestety wszystko szło źle i zerwanie rozmów wisiało na włosku. - W
pewnej chwili stałem się moderatorem tego spotkania - opowiada.
Uśmiechał się, łagodził wypowiedzi, starał się tchnąć trochę życzliwości
w to spotkanie.Udało się. Dzięki niemuoraz temu,że strony jednak
chciały się dogadać. Bo nie zawsze tak bywa. Kiedy Paweł Cichawa
tłumaczył rozmowy polskiego Ministerstwa Gospodarki z angielskim
partnerem, który chciał inwestować w polskich kopalniach, nic się nie
dało zrobić. Atmosfera była lodowata, a nasi nadęci. Cichawa nie
wytrzymał. "Jeśli pan minister nie wyśle choćby małego sygnału, że nam
też zależy, oni zerwą negocjacje" - szepnął politykowi. A minister do
Anglików: "Jesteśmy rządem katolickim, ja wam mogę, co najwyżej
błogosławieństwa udzielić". Jak powiedział, tak zrobił, rysując w
powietrzu znak krzyża. Anglicy wyszli z sali. Cichawa też, zgrzytając
zębami. Nie rozpłakał się, jak jego koleżanka po fiasku tłumaczonych
negocjacji. Bo to robota dla twardzieli o nerwach ze stali.
Data publikacji: 23.11.2007, źródło:
Polska